Zobaczyliśmy poniemiecki, dawniej luterański kościółek, willę w stylu letnim (typu "Świdermajer") oraz domostwa, w jakich mieszkali robotnicy z tamtejszych fabryk - jednoizbowe mieszkanie prostego robotnika, kuchnię żydowskiej rodziny Goldbergów i dwuizbowe mieszkanie mistrza z fabryki. Brak wody i kanalizacji, ubogie umeblowanie, piece węglowe, ściany pociągane każdej wiosny nowym wzorkiem z wałka. Pouczające dla ludzi, ktorzy nie zaznali takiej biedy, a dla mnie przypomnienie, jak mieszkałam do 12 roku życia w Rembertowie i w czasie corocznych wakacji spędzanych u dziadka. Podobno część łodzian nadal tak żyje...
Jedno z pomieszczeń przedstawia też warsztat tkacki.
Dzięki Ali, z wykształcenia inżynierowi włókiennictwa, mogliśmy wreszcie zrozumieć, jak to jest z tą osnową i wątkiem :) A kiedy uświadomiliśmy sobie, że tę niezwykle żmudną i drobiazgową pracę wykonywały wyłącznie kobiety, nagle doszło do niespodziewanego zdarzenia... Ukazał się nam na chwilę osławiony Dżender. On naprawdę jasno i dobitnie tłumaczy ewolucję społeczno-kulturowych ról przyjmowanych przez kobiety i mężczyzn... Próbowałam uchwycić Dżendera na zdjęciu, ale - jak wiadomo - jest to niezwykle trudne (niemal jak z Yetim...).
Potem przeszliśmy do imponująco odnowionej fabryki Ludwika Geyera, w której mieści się Centralne Muzeum Włókiennictwa.
Największe wrażenie zrobiła na mnie hala fabryczna z dziesiątkami maszyn włokienniczych (i piękną podłogą z szamotu) oraz maszyna parowa, która poprzez pasy transmisyjne wprowadzała całą tę fabryczną maszynerię w ruch. Film demonstrujący działanie tego ogromnego silnika parowego - z efektami świetlnymi i dżwiękowymi - zrobił na mnie niezapomniane wrażenie. Hałas był ogromny. To było trochę jak znależć się z wizytą w Tolkienowskim Mordorze... Choć z drugiej strony sama maszyna jest piękna!
A na piętrze końcowe efekty pracy włókniarek - przegląd strojów od początku do końca XX wieku. Jednak ręka krawcowej, to było coś... Co prawda rzut oka na prostotę seryjnych ubrań z Hofflandu też będzie mnie zawsze wprowadzać w dobry nastrój (ach, te wspomnienia)! Miłym akcentem była też kolejna sala z prezentacją słynnego porcelitu bolesławieckiego. Części innych wystaw nie widzieliśmy, ale i tak nachapaliśmy się jak trzeba :)
Wytwory umysłu i zręczności rąk ludzkich zadziwiają, niezależnie od tego, czy jest to batystowa koszulka nocna, haftowana suknia, zdobiona misa czy przemyślna, złożona z tysięcy elementów maszyna Jacquarda - pierwszy "komputer" z perforowanymi kartami, jak mówi Ala.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zastrzegam sobie prawo do moderowania komentarzy, jeśli uznam to za stosowne.